Mój znajomy firmę zajmującą się pomocą w pisaniu prac prowadzi już kilkanaście lat. W tym okresie miał mnóstwo ciekawych, interesujących, zabawnych, groźnych doświadczeń. Jedną z historii, którą mi opowiadał i która zapadła mi w pamięć jest historia o klientce, która się rozwodziła.
Przed rozwodem zleciła mojemu znajomemu napisanie pracy licencjackiej. Praca została sprawnie napisana, obroniona i na tym cała historia powinna się skończyć. Niestety, życie prywatne klientki ułożyło się tak, że rozstawała się z mężem i to rozstawała się z nim nie w sposób pokojowy, ale rozstawali się będąc ze sobą na wojennej ścieżce. Mąż tak chciał dopiec swojej małżonce, że poszedł na policję i zgłosił, że jego żona nie napisała sama pracy, ale skorzystała z pomocy mojego znajomego. Nie wiem, jak go policjanci potraktowali, czy chcieli zająć się sprawą, czy nie, na pewno chcieli jakichś dowodów i człowiek ten zaczął prowadzić swoje prywatne śledztwo. Udał się do siedziby firmy, przedstawił pracę żony, którą skopiował z jej (ich) komputera i chciał uzyskać potwierdzenie, że praca ta została napisana przez tę firmę. Uzbrojony w sprzęt szpiegowski chciał mieć dowód. No, cóż potwierdzenia nie uzyskał, dowodu nie zdobył, ale nie spoczął na tym, nie zrezygnował ze swojej wendety. Udał się na uczelnię żony i tam zaczął przedstawiać swoją sprawę. Nie wiem, czy mu uwierzyli, czy nie, nie wiemy, jak się dokładnie ta sprawa zakończyła, klientka nie poinformował o tym mojego znajomego, a on nie dopytywał.
Jaki z tego morał? No, cóż, mój znajomy nie pomaga klientom w oszukiwaniu promotorów, uczelni, jego firma przygotowuje dla nich projekty doradcze i nie wchodzi w żadne bliższe interakcje z klientami – chociażby nie wiadomo, jak byli zaufani i był przekonany o tym, że nie wpakują go w kłopoty. W końcu nie wiadomo jakiego mają małżonka, ani kto będzie kiedyś czytał ich maile.